Rytmicznym gestem rozcinam żyłę
wypływa smolista maź
powinnam coś czuć
Omotała mnie narcystyczna obojętność
chyba uroniła łzę
czy to przyzwyczajenie?
Ospale dotykam aksamitu skóry
ranią mnie kamienie
powinnam się uśmiechnąć
Ogarnęło mnie bezsensowne myślenie
chyba coś drgnęło
czy to wymuszone?
Moje myśli uciekają
do pustki
Moje serce zniknęło
do nicości
Flegmatycznie grzeszę przed światem
uchodzi resztka człowieka
powinnam się wstydzić
czy to kłamstwo?
Niewinnie pochłania mnie zguba
wpadam w ciemność
powinnam się bać
Zapadam w kolejną hibernację
chyba mi smutno
czy to założenie?
Moje słowa przepadły
w dymie
Moje spojrzenie umarło
w krzyku
Płomień
Pal się dla mnie całą noc
i nie bój się
poszarpaną dłonią Cię osłonię przed księżycem
proszę, zamknij powoli oczy
może i cały świat zniknie
ale jestem tu
Mów do mnie pod niebem
i śmiej się
postrzelonym ramieniem Cię obronię przed ciemnością
proszę, cicho się połóż
może i będziesz dużo niżej
ale jestem tu
Trudno się przyznać do lustra
że właśnie Ty
sprawiasz, że oddycham
Trudno krzyknąć w pustej kopule
że właśnie Ty
sprawiasz, że chcę
Trudno samemu mimowolnie pomyśleć
że właśnie Ty
sprawiasz, że żyję
Kawa smakuje dziś wyjątkowo dobrze. Pewnie dlatego, że jestem dziś pierwszą klientką. Druga czy trzecia porcja nie jest już tak pieszczotliwie zaparzana. Szkoda - to by miało potencjał. Przy stoliku obok siedzi starsza elegancka Pani, która popija cappuccino. Co człowiek, to inna kawa. Ja preferuję czarną. Cukier i mleko psują mi smak tego napoju bogów. Ogólnie w kawiarni panują pustki o tej porze. Może to i lepiej. Sam lokal jest trochę zniszczony, ale nadaje mu to niesamowitego klimatu. Wciąż lecą tu przeboje Beatlesów. Siedząc tu praktycznie co poranek, czuję się jak w jakimś amerykańskim serialu. Kim bym była? Hm. Myślę, że bogata wdowa najbardziej do mnie pasuje. Tylko gdzie tłum moich adoratorów, którzy zabijają się o mój majątek? Najwidoczniej mnie dotyczy inny scenariusz. Szkoda. Chętnie złamałabym czyjeś serce lub chociaż odebrała nadzieję na życie bogacza.
W gazecie piszą o kolejnym brutalnym pobiciu nieposłusznej żony. Dziwnie czuję się czytając to i równocześnie sącząc spokojnie kawę. Przecież i mnie mogłoby to spotkać, a siedzę tu jak gdyby nigdy nic. Wymówka na dziś: Nie wszystkich da się uratować. W tym przypadku nieposłuszna żona przegrała ten pojedynek. Czy szkoda- nie wiem. Zamyślona podnoszę wzrok. Zaczynam wodzić palcem po składanym stoliku. Dlaczego nie pisze się o pobiciach mężczyzn? Nigdy nie widziałam nagłówka gazety głoszącego "Nieposłuszny mąż został brutalnie pobity przez swoją małżonkę". I gdzie się podziało to cholerne równouprawnienie? Jak nie było tak nie ma.
Przystawiam znów usta do kubka. Cholera. Skończyła się. Zaciskam usta w cienką kreskę. Czy zamówienie kolejnej to dobry pomysł? W końcu mam poważne problemy z sercem. Niech będzie - na coś trzeba umrzeć. Wizja śmierci w tak ładnym miejscu wcale nie jest drastyczna. Lepsze to niż szpital lub co gorsza domowe zacisze - czyli dwa miejsca, których nienawidzę najbardziej. Podobno dom to miejsce, do którego zawsze możemy wrócić. Chyba zostałam bez dachu nad głową.
Złożyłam zamówienie. Będę to tłumaczyć faktem, że nie spałam całą noc i potrzebuję kofeiny. Zapaliłabym. Niestety, mam pewne obiekcje przed wypaleniem jedenastego papierosa w ciągu tego krótkiego dnia. Ich ceny idą w górę. Powinnam być bardziej oszczędna. Ewentualnie rzucić palenie. Nie wiem, które z obu rozwiązań jest bardziej absurdalnie niemożliwe. Mus to mus - poczekam do wieczora. Teraz i tak siedzę w kawiarni i nie wypada mi się tak wulgarnie zachowywać. Wykrzywiam twarz w lekkim grymasie. Muszę chociaż sprawdzić, ile zostało mi papierosów w paczce. Schylam się, żeby podnieść torebkę. Chwilę później czuję pukanie po ramieniu. Czy ci ludzie nie mają jakiegokolwiek szacunku do klienta? Poirytowana unoszę głowę. Chcę już rzucić jakąś kąśliwą uwagę, ale głos staje mi w gardle. Poczułam paraliż, który pochłonął każdy kawałek mojego ciała. Chciałam uciec. Jednak siedziałam i patrzyłam się tępo w te bardzo ciemne oczy.
- Matko, czego tu szukasz?
Ten koszmar trwa już parę dobrych lat. Chodzi za mną. Śledzi. Dowiaduje się od wszystkich możliwych osób o moim aktualnym pobycie, opcjonalnie o miejscach, które oblegam na chwilę obecną. Wydzwania, choć średnio raz na miesiąc zmieniam numer. Nachodzi mnie w wynajmowanych mieszkaniach. Nawet wysyła cholerne listy mimo, że mieszkamy w tym samym mieście. Mam tego dość.
- Chcę porozmawiać - powiedziała cicho, siadając na krześle przede mną.
Tak. Ona zawsze chcę ze mną konwersować. To już nie jest nawet śmieszne. Ta kobieta jest żałosna. Męczy mnie ciągłe jej spławianie. Ile można?
- Ja niekoniecznie - odburknęłam.
Już otwierała usta, jednak przyszła moja kawa. Pani z uśmiechem postawiła ją przede mną, ukradkiem rzucając okiem na moją matkę. Nie powiedziała nic, szybko się ulotniła.
- Daj mi szansę. Ostatnią. Dobrze wiesz, że żałuję. Zrobiłabym wszystko żeby to odkręcić. Przysięgam. W końcu jestem twoją matką - wydukała tę samą frazę po raz setny.
Nachylam się do niej.
- Nigdy nie miałam prawdziwej matki - odpowiedziałam sto pierwszy raz.
Coś jeszcze mówiła. Nie słuchałam. Wstałam, zostawiając ją i moją ledwo zaczętą kawę. Pobiegłam do drzwi, szybko zamykając je za sobą. Miałam łzy w oczach. Łzy złości. Od sześciu lat cicho się modlę, żeby umarła. Ona lub ja, żeby stało się cokolwiek, co ukróci moje katusze. Mogłabym wyjechać z miasta. Gdybym tylko miała te cholerne pieniądze. Pracuję tak długo pięć razy w tygodniu. I co z tego mam? Praktycznie nic niewarte zarobki. Za mało na cokolwiek. Sama już nie wiem, gdzie mam przed nią uciekać. Ona jest jak zły koszmar, który męczy mnie co noc. Zaczynam biec przed siebie. Mam wrażenie, że wszystkie emocje napędzają mnie do tego szaleńczego maratonu. Ludzie się patrzą. Pewnie widzą wariatkę w przydużym płaszczu i psychopatyczną nienawiścią w oczach. Pewnie ciekawy widok. Nie zwalniając tempa, minęłam dziesiątki ludzi, niektórych staranowałam. Nic się teraz nie liczy. Boli mnie fakt, że tak jest za każdym razem, gdy spotkam ją, moją umowną matkę. Za każdym razem wybucham coraz bardziej. Wszystko się we mnie kotłuje z podwojoną siłą. Zwalniam. Jest mój upragniony las. Nic mnie tak nie uspokaja jak świeże powietrze i ćwierkanie niewidzialnych ptaków. Zadyszana siadam na jakimś kamieniu. Moje postanowienie o ograniczeniu papierosów coś strzeliło. Wyciągam paczkę czerwonych Marlboro. Odpalam. Świat chyba trochę zwolnił. Piękne mam uzależnienie, naprawdę. Dlaczego coś, co mnie zabija, jednocześnie koi me zszargane nerwy? To chore.
Zaciągam się. Wszystko mogłoby być inaczej. Wypuszczam dym nosem. Spuszczam głowę z zażenowania. Zawsze, kiedy o tym myślę, czuję niewyobrażalny wstyd, chociaż wiem, że nic nie zrobiłam. Po prostu byłam. Albo urodziłam się złej osobie. Nie wiem. Żałuję, że moje dzieciństwo w większości składało się z krzyków, grożenia i alkoholizmu. Nie zawsze tak było, naprawdę. Był okres, gdy byłam uśmiechniętą Asią z lizakiem w ręce. Matka może nie interesowała się mną specjalnie, ale miała dużo pieniędzy, więc kupowała mi wszystko, czego tylko sobie zażyczyłam. Będąc małym brzdącem, czułam się niesamowicie osamotniona. Potem jednak modliłam się do Boga, żeby znowu nie zwracała na mnie uwagi. Wszystko zaczęło się zmieniać, gdy znalazła sobie nową miłość. Pamiętam go doskonale. Miał przenikliwie niebieskie oczy, blond włosy i usta zaciśnięte zwykle w cienką kreskę. Nigdy nie krzyczał, co mnie przerażało ze względu na fakt, że matka zawsze mówiła podniesionym głosem. Moja rodzicielka ciągle wokół niego skakała i traktowała jak jakieś bóstwo. Odczuwam cholerną zazdrość, że w tak krótkim okresie okazywała mu więcej uczuć niż mi przez całe życie. Brakowało mi rodzica. Ojciec zostawił nas, kiedy miałam niecały rok. Nigdy go nawet nie widziałam. Matka wciąż powtarzała, że ten dziwny facet to mój nowy tatuś. Jakoś trudno było mi w to uwierzyć. Oboje bardziej zajmowali się sobą niż mną. To było chore. Niby pojawiła się nowa osoba w moim życiu, a ja czułam się jeszcze bardziej niewidzialna niż wcześniej. Jednak nic nie mówiłam. Bo w sumie... co mógł powiedzieć ośmioletni gówniarz? Niewiele. Nikt nie traktuje dzieci poważnie, a już na pewno ich nie słucha. Całymi dniami siedziałam pod blokiem z jakimiś zabawkami. Czasami któryś z dzieciaków się dosiadał i bawiliśmy się razem. To było całkiem miłe przez chwilę poczuć, jak to jest mieć kogokolwiek. Niestety, moich towarzyszy wołali dosyć wcześnie ich rodzice. Narzekali, a ja siedziałam, prawie zalewając się łzami z zazdrości. Ile ja bym wtedy dała, żeby ktokolwiek zawołał mnie do tego przysłowiowego domu. Nikt mi nigdy nie kazał wrócić. Nie rozumiałam tego. Dlaczego niektórzy na start mają tak piękne dzieciństwo, a ja nie mam go w ogóle? Czułam się niesamowicie pokarana.
Ktoś mi wreszcie poświęcił uwagę. Nawet zbyt wiele. I to była najmniej pożądana osoba. Grudzień. Miałam dwanaście lat i wracałam z klasowych Mikołajek. Nie było zbyt wiele śniegu. Było szaro i ponuro. W dłoni trzymałam przytulankę, którą dostałam od koleżanki. Bardzo mi się podobała. Układałam w głowie kwestie, którą powiem mamie. Chciałam się pochwalić. Doszłam do mojej klatki. Szybko wpisałam kod i zaczęłam się wspinać na drugie piętro. Wchodząc do mieszkania, zalała mnie fala gorąca. Przy stole w kuchni siedział mój ojczym. Spytałam, gdzie jest matka. Nie odpowiedział. Długo się wpatrywał w moją twarz, po czym odwrócił wzrok. Pewnie znów jest pijany. Westchnęłam i poszłam do pokoju. Rzuciłam się na łóżko i przycisnęłam do siebie misia. Zamknęłam oczy i zaczęłam nucić jakąś piosenkę, którą usłyszałam wracając do domu. Słyszę pukanie do drzwi, a następnie skrzypienie otwieranych drzwi. Zerwałam się. Ojczym wszedł i usiadł koło mnie. W ręku miałam ładnie zapakowaną paczuszkę.
- To prezent dla ciebie, mam nadzieję, że ci się spodoba - powiedział z bladym uśmiechem, kładąc mi ją na nogach.
Dlaczego to zrobił? Spojrzałam się na niego podejrzliwie. Jednak bez słowa zaczęłam ją rozpakowywać. W środku była srebrna bransoletka.
- Dziękuję, jest śliczna - nieśmiało bąknęłam.
Nie kłamałam. Naprawdę mi się podobała. Jednak on dalej patrzył się na mnie jakby na coś czekał. Spojrzał to na mój prezent, to na mnie. Kiedy ją nałożyłam odwrócił wzrok i znowu się uśmiechnął. Czułam się cholernie dziwnie. Ale nic nie mówiłam. Oboje patrzyliśmy się w jakiś martwy punkt przed nami.
- Wiem, że mnie nie lubisz - zaczął.- Wcale się nie dziwię. Uwierz, że wielokrotnie rozmawiałem z twoją matką, żeby starała się poprawić sytuację między wami. Sam chciałem od samego początku nawiązać z tobą jakąś relacje, ale chyba miałaś mnie za intruza. Teraz staram się zrobić coś, żebym stał się kimś ważnym. Pozwolisz mi?
Zamurowało mnie. O co mu chodzi? Dlaczego tak nagle chce się bawić w dobrego ojca? Spojrzałam mu w oczy. Nie żartował. I chyba wtedy popełniłam największy błąd w swoim życiu.
- Pozwalam - uśmiechnęłam się.
Wyszczerzył zęby i przytulił się do mnie. Nigdy nie byłam z nikim tak blisko. Odczułam swoisty dyskomfort, ale odwzajemniłam uścisk. Jeszcze chwilę rozmawialiśmy o mało istotnych rzeczach. Potem znowu wrócił do kuchni. Nie miałam pojęcia, że ten dzień zadecydował o tym, kim jestem teraz.
Kolejne dwa miesiące były dla mnie szczęśliwe. Pod wpływem zainteresowania ojczyma moja matka dowiedziała się o moim istnieniu. Spędzaliśmy wszyscy razem czas. Chodziliśmy na spacery, razem gotowaliśmy, graliśmy w karty. Czułam, jakbym zaczęła wszystko powoli odzyskiwać. Te wszystkie stracone dni. Miałam wrażenie, że los postanowił się do mnie uśmiechnąć. Dostałam coś, czego pragnęłam przez całe moje życie. Rodziców. To był dla mnie sen, z którego nigdy nie chciałam się wybudzić. Skończyły się wieczne ucieczki z domu na ławkę przed blokiem. Skończył się ciągły płacz w kącie pokoju. Skończyły się modlitwy do Boga. Mój ojczym okazywał mi ogromne wsparcie i pomoc. Siedział ze mną wieczorami, pomagając w lekcjach. Często przynosił mi ładne kamyki albo kartki z mądrymi sentencjami. Odkładałam to wszystko do ozdobnego pudełka. Kiedy miałam gorszy dzień, namiętnie przeglądałam te drobne prezenty. Jakoś dodawało mi to otuchy. Co do matki. Widziałam, że się stara. Jednak robiła to cholernie sztucznie. Nie biło od niej takie ciepło i czysta intencja. Wydaje mi się, że po prostu nie była gotowa żeby zostać matką. Znała mnie już dwanaście lat, ale chyba wciąż byłam dla niej obcym człowiekiem. Jednak widziałam, że próbuje jak może. Doceniałam to.
Nastały moje trzynaście urodziny. Wstałam rano. Ojczym przygotował mi moje ulubione śniadanie. Szybko je zjadłam i podziękowałam, a po chwili biegłam już do szkoły. Tam cała klasa zaśpiewała mi sto lat i składała przez cały dzień życzenia. Od mojej koleżanki z ławki dostałam nawet prezent. Nasze zdjęcie oprawione w ramkę i książkę. Bardzo się ucieszyłam. Odprowadziła mnie do domu i zaprosiła do kina na następny dzień. Oczywiście się zgodziłam. Wbiegłam do domu. Tak jak dwa miesiące temu. Ojczym siedział w kuchni, a matki jeszcze nie było. Jednak tym razem usiadłam z nim przy stole. Uśmiechnął się. Po chwili postawił przede mną dość duży karton zapakowany w ozdobny papier. Od razy zabrałam się do otwierania. Album. Było tam pełno zdjęć naszej rodziny. Rzuciłam się mu się na szyję. To był najpiękniejszy prezent jaki kiedykolwiek dostałam. Niespodziewanie poczułam przeszywający ból w plecach. Odepchnął mnie z taką siłą, że wpadłam na ścianę obok. Spojrzałam na niego z przerażeniem. On tylko wykrzywił usta w grymasie. Kazał mi się nie ruszać z miejsca, po czym sam wyszedł z kuchni. Nawet gdybym chciała się ruszyć z miejsca, nie byłabym w stanie. Byłam cholernie sparaliżowana strachem i szokiem. Nie miałam nawet za dużo czasu, bo chwilę później wrócił. Kazał mi iść do swojego pokoju. Tak też zrobiłam. Cały czas był z tyłu. Kiedy znalazłam się już w pomieszczeniu, zamknął drzwi na klucz. Spojrzałam mu w oczy. Co to za głupia gra? Dlaczego on robi to wszystko? Czy to jakaś mało zabawna niespodzianka? Z wyrazu jego twarzy na pewno to nie wynikało. Powoli zaczął się do mnie zbliżać. Z każdym jego krokiem do przodu ja robiłam krok w tył. W pewnym momencie zabrakło mi przestrzeni i poczułam pręty łóżka wbijające się w moje plecy. Dzielił nas może centymetr. On popchnął mnie na łóżko. Upadłam i zaczęłam krzyczeć najgłośniej jak potrafiłam. Uderzył mnie w twarz. Raz. Drugi. Trzeci. Za każdym razem coraz mocniej. Spojrzałam na niego ze łzami w oczach. Jego wzrok był tak cholernie bezduszny. Już nie krzyczałam. Już się nie broniłam. Pół godziny później leżałam goła skulona na łóżku. Płakałam tak rozpaczliwie, ale nie wydałam z siebie ani jednego dźwięku. Czułam, że całe moje wyobrażenie świata legło w gruzach. Chciałam zniknąć. Nie istnieć. Po prostu nie mieć świadomości tego, co się właśnie stało. Po jakichś dwóch godzinach, cała się trzęsąc, wstałam z łóżka, złapałam jakieś ubrania, które leżały na krześle i chwiejnym krokiem udałam się do łazienki. Cicho otworzyłam drzwi - tak, żeby on tego nie usłyszał. Weszłam pod prysznic. Dokładnie szorowałam każdy fragment ciała, żeby zmyć z siebie jego dotyk. Nawet po tym zabiegu czułam jego cholerny smród. Potem pragnęłam wyjść z domu, ale poczułam niesamowitą niemoc. Po prostu doczołgałam się do swojego pokoju i zamknęłam na klucz. Początkowo chciałam położyć się na łóżku, ale patrząc na nie automatycznie zaczynałam ryczeć. Wyciągnęłam z szafy jakiś koc i rzuciłam go na podłogę. Skuliłam się pod nim i próbowałam zasnąć, Nie mogłam. Miałam wrażenie, że on wciąż był obok. Znowu czułam jak mnie dotyka. Jak mnie uderza. Raz. Drugi. Trzeci.
Ale to nie był koniec. Przychodził jeszcze przez cholerne trzy lata. Nie krzyczałam, nie broniłam się, nie robiłam kompletnie nic. Modliłam się do Boga, żeby przestał, żeby odszedł. Moja wiara była coraz bardziej wątpliwa. Umierałam. Spędzałam całe dni, gapiąc się w sufit. Bałam się wyjść. Bałam się swojego cienia. Bałam się wszystkiego, co mnie otaczało. Robiłam wszystko, żeby nie myśleć. Już nie żyłam, po prostu marnie wegetowałam. Z każdym dniem moje ciało pokrywało się większa ilością cięć. Głębszych, płytszych. Nie jadłam, bo musiałam wtedy spędzać z nim czas w jednym pomieszczeniu. W nocy cicho się wymykałam po parę kromek chleba. Wszystko zaczęło wyglądać jak desperacka walka o przetrwanie. I może rzeczywiście tak było. Wyglądałam jak wrak człowieka. Lub przynajmniej mi się tak wydawało. Nie wiem jak mogłabym określić mój stan. Tragiczny to zbyt słabe słowo. Najbardziej chyba bolało mnie chodzenie do szkoły. Nagle słyszałam wszystkie dźwięki z dziesięciokrotnym natężeniem. Jakikolwiek dotyk sprawiał mi niesamowity ból. Widziałam tylko ludzi, którzy chcą mnie skrzywdzić. Nie wiedziałam, co mam robić. Przez dłuższy czas milczałam, nie powiedziałam o tym wszystkim komukolwiek. Nie byłam w stanie i chyba nie miałam tyle siły, żeby to zrobić. Jednak pewnego dnia odważyłam się. Poszłam do matki. Powiedziałam o wszystkim, zaczęłam płakać. Co usłyszałam? Że pierdolę głupoty. Uderzyła mnie. Raz. Drugi. Trzeci. Właściwie tak dokładniej to pamiętam tyle z tego co się działo przez te trzy lata. Wydaje mi się, że mój umysł chciał mi oszczędzić tych tragicznych wspomnień. Wiem tylko, że matka powiedziała mu o tej rozmowie. Ukarał mnie. Nie pamiętam jak. Nie pamiętam kiedy. Nie pamiętam ile razy. Wiem, że ukarał i nie miałam potem odwagi kogokolwiek powiadomić. Żyłam w dalszym ciągu zmuszana do tych okropnych rzeczy. Nie pamiętam nic więcej. Nie pamiętam....
W pewnym momencie jakbym się obudziła. Jak przez mgłę. Znów to robił. Skrępował mi ręce. Skrzypienie drzwi. Okrzyk. Upadek. Płacz. Matka. Wszystko działo się tak szybko. Znowu straciłam panowanie nad sobą. Nie pamiętam.W pewnym momencie po prostu leżałam z podciętymi nadgarstkami na zimnej posadce. Patrzyłam jak krew powoli ze mnie wypływa. Uśmiechnęłam się. Potem znowu ciemność. Jestem w szpitalu.
Ojczym wylądował w więzieniu. Dostałam skierowanie do psychiatry oraz zlecenie opuszczenia miasta wraz z matką. Miałyśmy "zacząć nowe życie". Dom był ładny. Przez cały czas, jak tam mieszkałam, pachniało nowością. Właściwie to nigdy stamtąd nie wychodziłam. Miałam nauczanie indywidualne, nauczyciele sami do nas przychodzili. Niestety, średnio byłam zdolna do nauki. Czułam się... martwo? Mój dzień polegał na śnie i gapieniu się w ścianę. Wielokrotnie chciałam sobie coś zrobić, ale nie miałam nawet czym. Matka wyrzuciła wszystkie ostre i szklane przedmioty i zastąpiła je plastikiem. Mogłam tylko bezsilnie walić pięściami w ścianę, co robiłam wyjątkowo często. Wszystko jakoś leciało. Bez wyrazu. Bez koloru. Bez czegokolwiek. Po prostu istniałam, nic poza tym. Chciałabym czasem powiedzieć co się wtedy działo, ale chyba nawet bym nie miała o czym. Matka ze mną nie zamieniła od tamtego czasu słowa. Aż do moich osiemnastych urodzin. Dała mi kartę kredytową i powiedziała, że mam się wyprowadzić w ciągu miesiąca. Naprawdę. Przez cholerne dwa lata nie wyszłam z domu, a teraz miałam samodzielnie zacząć życie. I chyba nie muszę mówić, co postanowiłam.
Pierwsze kroki skierowałam do spożywczego na rogu. Kupiłam najmocniejszy alkohol jaki mieli. Udałam się do lasu. Usiadłam. Wyjęłam z kieszeni opakowanie leków nasennych. Wysypałam całą zawartość na trzęsącą się rękę. Przybliżyłam dłoń do ust. I wtedy coś we mnie pękło. Zaczęłam płakać, upuszczając tym samym leki na ziemię. Ja nigdy nie chciałam umierać. Ja chciałam zacząć żyć, ale wciąż ktoś mnie ograniczał. Uświadomiłam sobie, że teraz jest ta chwila, że mam szansę.
Zaczęłam wynajmować jakieś mieszkanie. Podjęłam się pracy. Próbowałam kontrolować swoje ataki paniki i skończyć z moimi działaniami autodestrukcyjnymi. Nie było łatwo. Właściwie to nie wychodziło mi to przez ponad rok. I chyba w tym czasie dopiero zdałam sobie sprawę z tego, że mam depresję. Wcześniej wiedziałam, że jest ze mną źle, ale nie sądziłam, że aż tak. Uważałam, że jakakolwiek choroba sprawi, że będę ułomna. Jednak w momencie, kiedy stwierdziłam, że muszę się leczyć, osiągnęłam połowę sukcesu. Przestałam wymagać cudów od lekarza i pozwoliłam sobie na prawdę pomóc. Od tamtego czasu moje życie zaczęło jakoś nabierać barw. Czułam się sama ze sobą lepiej. Normalnie jadłam. Zaczęłam się uśmiechać, czego nie robiłam od moich trzynastych urodzin. Zdałam maturę. Sama nie wiem jak, zważając jeszcze na moje dobre wyniki. Rzuciłam moją dotychczasową pracę i wieku dwudziestu lat poszłam na studia. Wróciłam do miasta i zaczęłam pracę w szpitalu. Czułam się spełniona. Fakt- czasami miałam cięższe okresy, załamania nerwowe, ale dawałam radę. Wygrałam sama ze sobą.
Teraz jestem tu. W tym samym lesie, w którym chciałam się zabić. Mam trzydzieści dwa lata. Moja matka próbuje teraz wszystko naprawić. Przeprasza mnie średnio dziesięć razy w miesiącu. Czy kiedyś jej wybaczę? Nie. Przez nią nie miałam szansy na dzieciństwo. Teraz jest za późno, żeby to zmienić. Mówię na nią "matka" z czystej formalności. Bo żeby być rodzicem, trzeba zrobić coś więcej niż urodzić lub spłodzić dzieciaka. Odkładam od roku pieniądze na wykupienie domu w małej miejscowości pod Warszawą. Tak bardzo się cieszę, że wtedy już nigdy jej nie zobaczę.
Skończyłam swój wewnętrzny monolog i rzuciłam ostatniego papierosa na ziemię. Wstałam. Teraz moim jedynym problemem jest to, że dopóki się nie wyprowadzę, będę musiała prowadzić sama ze sobą takie rozmowy. Jeszcze kilka miesięcy. Przyjdę wtedy do niej i powiem "Żegnaj matko". Odczekam trzy sekundy i odejdę. To będzie najpiękniejszy dzień mojego życia.
Cześć.
Chyba wracam do pisania bloga. Przynajmniej się postaram. W międzyczasie napisałam sporo tekstów, więc chciałabym się nimi tutaj podzielić.
Z góry dziękuję za przeczytanie!
***
Godzina 2.23. Siedzę na drzewie w ogrodzie mojego sąsiada. Zaprosił mnie do siebie, gwarantując świetną zabawę i dużo alkoholu. To drugie zdecydowanie zostało spełnione, bo słyszałam dzikie krzyki, które miały chyba imitować radosny śpiew. W sumie to nie wiem czy to jego głos, czy może kogoś z tej magicznej szesnastki, która postanowiła zostać przy ognisku. Nie lubię tych ludzi. Jednak chyba lepiej zachować pozory względnej normalności. Wychodzenie z domu, rozmowy z innymi i przede wszystkim zatajanie pogardy do świata to fundament mojego życia. To chyba jedyna solidna rzecz, którą (nie)mogę się pochwalić. Chciałabym, żeby było inaczej. Żebym umiała teraz siedzieć z grubą Anną i debatować o tym jakie jej dzieci są piękne. Albo stuknąć się piwem z płaczliwym Krzysztofem i słuchać opowieści o jego (kolejnej) miłości życia. Nawet wizja bezsensownego wpatrywania się w tą bezimienną parę, która właśnie prawdopodobnie zjada sobie twarze, wydaje się względnie atrakcyjna. Ale nie. Ja muszę grać tą silną, niezależną kobietę. Moja głupa i zawistna duma nie pozwalają mi zmienić postawy. Co prawda jestem obdarzona niesamowitym intelektem i zjawiskową urodą, ale przecież nie siądę przed lustrem i nie zacznę się komplementować. A od jakiegoś czasu mam niesamowitą ochotę powiedzieć komuś coś miłego. Jakże mi przykro, że nikt na to nie zasłużył. Czy jestem zarozumiała? Skądże. Po prostu samotna. Jedynym wiernym i godnym uwagi towarzyszem jest moje alter ego, które z każdym dniem coraz bardziej mnie pochłania. Mam wrażenie, że staje się ono fizyczną osobą, która się ze mnie naśmiewa. Równocześnie to chyba moja jedyna nadzieja na sukces. Ktoś powiedział, że jeżeli w coś mocno wierzymy, to stanie się to prawdą. Co za bzdury. Prawdopodobnie ten miły osobnik wypił tyle samo co Kowalski, który obecnie odprawia jakiś szalony taniec przed uczestnikami tej intelektualnej imprezy.
Godzina 2.47. Absurdalne byłoby stwierdzenie, że nie jestem pijana. To jest już ta cholerna granica, że nie wiem czy jestem szczęśliwa, czy jednak pochłaniają mnie nastroje dekadenckie. Normalnie czuję drażniącą obojętność. Zawsze myślałam o tym, że będzie, co będzie. A teraz? Chcę działać. Chcę zmian. Chcę być godnym obywatelem tego jakże niemalowniczego miasta. Dziecinne zachcianki czy może podświadome marzenie wypierane przez umysł? Nie wiem. Powiedziałabym, że zaraz oszaleję, ale chyba nawet na to nie mam siły. W tle słyszę odgłos wymiotów. Czuję zażenowanie. Jesteśmy dorosłymi ludźmi, a zniżamy się do poziomu niemowlaka, któremu się odbije. Czy w pewnym momencie naszego rozwoju tak naprawdę cofamy się? Uczymy się pięknie mówić, prosto chodzić, wypełniać zaświadczenia, gotować, oszczędzać i wyrabiać odpowiednią reputację. Ale nie czynimy najważniejszego - myślenia. Mnie też się to tyczy. Umysł otwiera mi się dopiero po alkoholu albo hiszpańskich telenowelach. Chcę płakać. Trafia mnie prosto w serce bezsens mojej egzystencji. Po co żyję? Żeby siedzieć na tym cholernym drzewie i machać nogami z nadzieją, że może odlecę? Ktoś idzie. Patrzę w dół. To Mariusz chwiejnym krokiem i groźną miną zaczyna taranować drzewo, na którym siedzę. Chwilę później zwija się w kłębek i zaczyna jęczeć. 1:0 dla drzewa. Mam niesamowitą ochotę wytarmosić tego dorodnego homo sapiens za uszy. Albo wypatroszyć. Ciężko wzdycham. To jednak nastroje dekadenckie, ogólna wesołość minęła zdecydowanie za szybko.
Godzina 3.04. Mariusz się zreflektował i zmienił miejsce wypoczynku. Uznał za atrakcyjną taczkę stojącą niedaleko mojego drzewa. Wygląda rozkosznie. Głosy od strony ogniska stopniowo cichną, czasem tylko słychać senny, alkoholowy bełkot. Odwracam się po raz kolejny w ich stronę. Większość opiera się o siebie wzajemnie i śpi. Przygryzam wargę. Za czasów liceum takie imprezy były dla mnie czymś niesamowitym. Bywałam na nich raz na kilka miesięcy, bo trudno było przegonić jakichkolwiek rodziców na noc z domu. A teraz? Uczestniczę w tych spotkaniach towarzyskich co tydzień. Za każdym razem obiecuję sobie, że następnym razem odmówię. I tego nie robię. To nie jest spowodowane moją kulturą, lecz głupim przeświadczeniem, że wtedy czuję się może trochę mniej samotna. Nieprawda. Najbardziej opuszczona czuję się wśród tych ludzi. Najgorzej jest być koło kogoś i nie móc powiedzieć ani słowa. Chciałabym mieć osobę, z którą mogę porozmawiać. Chociaż jedną. Pragnę dowiedzieć się co tak naprawdę jest ze mną nie tak. Czuję jak pojedyncza łza niepewnie błąka się po moim policzku. Dlaczego ryczysz głupia? To nic nie zmieni. Wciąż jesteś tu, będziesz za godzinę i za 10 lat. Jak się z tym czujesz?
Godzina 3.57. Kręci mi się w głowie. Jest cicho. Ognisko już dawno zgasło. Pragnę wrócić do domu lub chociaż zasnąć na tym drzewie. Nie jestem w stanie. Nie chcę. Próbuję skupić wzrok na niebie. Już dawno nie widziałam tylu gwiazd. Niektórzy mówią, że należą do ludzi. Każdy posiada jedną. Wraz ze śmiercią gaśnie, a narodzinami - zapala. Nie wierzę w to. Chciałabym się nimi zachwycić, ale to nie ma sensu. To tylko małe obiekty na niebie. Podobno jest tyle pięknych rzeczy w zasięgu mojego wzorku. Kwitnąca wiśnia, las niedaleko domu, kocięta śpiące na trasie. Nie potrafię. Nie potrafię ujrzeć tej wyjątkowości w banale. Jaka jest recepta na zachwyt zachodem słońca? Albo śpiewem ptaków w parku. To wszystko jest takie bez wyrazu. Drażni mnie ten rutynowy obraz. Chcę poczuć się wolna. Mam dość tego skrępowanego myślenia, ograniczonego wzroku i niewypowiedzianych słów. Jak zrzucić te łańcuchy? Gdzie jest ta cholerna pomoc? Spoglądam w dół. Zejdę. Może przypłacę życiem, a może to odmieni moją egzystencje. Skaczę. Ziemia zdecydowanie nie zapewniła mi miękkiego lądowania. Chyba bez większych urazów. Wydaje mi się, że spadając, również opadł mój duch walki. Nie mam ochoty się stąd ruszać. I chyba tego nie zrobię.
Godzina 4.29. Wyję jak głupia. Jest mi tak źle. Chowam twarz w dłoniach. Nawet, gdy zamykam oczy, widzę te wszystkie twarze, które przewijały się w moim życiu. Słyszę te wstrętne słowa. Czuję te chłodne dłonie zaciskające się na moim ramieniu. Wszystkie uczucia spadły na mnie w jednym momencie. Moja obojętność jakby wyparowała. Teraz każda myśl rani mnie coraz bardziej. Tak bardzo się boję. Nie wiem kto mnie atakuje. Wiem, że mówi mi do ucha jak beznadziejna jestem. Niepotrzebna. Bezwartościowa. Pusta. Chcę krzyczeć. Głos jakby zamarł mi w gardle. Wydobywa się ze mnie tylko przepełniony łzami jęk. To boli. To tak cholernie boli. Boże, dlaczego mi to robisz? Czy wciąż nie jestem dostatecznie dobrym człowiekiem? Ta kara trwa już tyle długich lat. Błagam. Albo pozwól im odejść, albo mnie zabij. Chcę tylko tego. Wysłuchaj mnie. Ten jeden raz. Modlę się do Ciebie tak szczerze. Proszę, wysłuchaj mnie. Świat wiruje. Słyszę głośny pisk. Ciemność.
***
Godzina 7.28. Nie wierzę. Znów upiłam się u sąsiada.
Jestem osobą, którą z reguły łatwo rozśmieszyć. Jednak chyba nic nie potrafi mnie doprowadzić do śmiechu tak jak rycerze internetu. Nigdy nie zapomnę jak kiedyś został zmieszana z błotem na facebook'u. Za dużo sobie z tego nie zrobiłam. Następnego dnia po tej jakże inteligentnej konwersacji, spotkałam się z moim przyjacielem. Jest dość wysoki i wygląda na dużo starszego niż w rzeczywistości. Spacerując spotkaliśmy herosa czatu. Biedaczysko nie wiedziało co ze sobą zrobić. Rzucił mi krótkie spojrzenie cały się czerwieniąc i bąknął do mnie 'Cześć'. Nie wiedziałam kto bardziej płakał ze śmiechu- ja czy mój towarzysz. W gruncie rzeczy irytuje mnie coś takiego. Nie masz czegoś odwagi powiedzieć prosto w oczy- napisz to przez internet. Potem udawaj, że jesteś potulną owieczką i wierz w to, że nic się nie stało. Naprawdę? Gdzie się podziała twoja srebrna zbroja rycerzu? Przecież jesteś dużo lepszy ode mnie. Chciałeś mi to pokazać na każdym kroku, dlaczego zaprzestałeś? Mam wrażenie, że tacy ludzie mają bardzo smutne życie i niską samoocenę. Wyżywanie się w internecie jest idiotyzmem. Jestem jeszcze w stanie zrozumieć zwrócenie uwagi na nieodpowiednie zachowanie. To jest w porządku. Jest różnica między 'Trochę źle zrobiłaś, powinnaś go przeprosić', a 'Ty głupia ku*wo'. Po co robić niepotrzebne problemy? Czy wyrażanie się jak cywilizowany człowiekiem jest aż tak trudne? Rzucanie mięsem w internecie jest żałosne. Jeżeli ma się do kogoś jakiś problem, to się idzie do tej osoby i przedstawia sytuacje. Obowiązkowy warunek- bez kolegów i koleżanek. Popisywanie się przed znajomymi swoją wielką odwagą również jest śmieszne. Ciekawe czy w 4 oczy też byłbyś taki cwany rycerzu? Coś mi się wydaje, że niekoniecznie. Może następnym razem po prostu nie zaczynaj?
Mało przyjemnie wiadomości możemy otrzymywać również anonimowo. Na coś takiego już kompletnie nie zwracam uwagi. Tyle, że to ja. Niektórzy bardzo biorą do siebie głupie komentarze internautów. Może i ktoś to pisze dla żartu, ale przecież niektóre słowa mogą naprawdę zranić, doprowadzić do łez. To mało- ktoś może zrobić sobie krzywdę. Ile razy huczało w internecie o przypadkach w których nastolatkowie odbierali sobie życie? To może się komuś wydać głupie, ale są ludzie mający naprawdę niską samoocenę. Drobne zadraśnięcie, a osoba może już zalać się łzami. Z innej strony przykre komentarze mogą doprowadzić do zniszczenia samoakceptacji. Znam takie osoby. I wcale nie jest przyjemne patrzeć codziennie na coś takiego. Ktoś kto kiedyś ciągle się uśmiechał, teraz się wyniszcza z dnia na dzień. Zanim coś napiszesz pomyśl 100 razy czy właściwie warto kogoś obrazić. Może jednak lepiej porozmawiać kulturalnie o wszelkich zażaleniach przy kubku herbaty? Sama otrzymywałam takie wiadomości od kiedy tylko się pojawiłam w internecie. To jest po prostu nieuniknione. Nie byłam jakoś specjalnie mieszana z błotem, ale zdarzały się osoby, które naprawdę chciały zniszczyć mi samoocenę i doprowadzić mnie do stracenia wiary w siebie. Szczerze? Prawie im się udało. Jednak ktoś mi uświadomił, że tak naprawdę te wszystkie złośliwie komentarze to.... zazdrość. Niektórzy ludzie po prostu nigdy nie zdobyli (i najpewniej nie zdobędą) się na to, co my robimy. Dlaczego mam się kryć z tym, że piszę? Wiem, może nie robię tego perfekcyjnie, ale chcę się rozwijać. I słyszę od innych, że rzeczywiście to robię. Nie ma sensu rezygnować z czegoś co się kocha. Piszę od 4 klasy podstawówki i znudziło mi się odkładanie prac do szuflady. Ktoś, kto wyśmiewa się ze spełniania marzeń jest idiotą. Co prawda niektórzy robią coś na siłę, chociaż się do tego nie nadają. Wtedy faktycznie lepiej zrezygnować. Na to, o czym chcę teraz napisać miał być oddzielny post.. Rozmyśliłam się, bo stwierdziłam, że piszę tylko o ofiarach internetu. A przecież i ja się śmieję z tych pokrzywdzonych duszyczek w jednej, konkretnej sytuacji. Wśród niektórych moich znajomych, którzy są ode mnie rok-dwa lata młodsi, zauważyłam ciekawe zjawisko. Wstawianie prawd życiowych o tym, że miłość nie istnieję, więc 'trzeba iść na melanż i upić się do nieprzytomności'. Czekajcie... co? Moja tablica jest zaśmiecona takimi bzdetami. I za każdym razem, gdy widzę coś takiego, przybijam piąteczkę z czołem. Rozumiem, pierwsze złamane serce i takie tam, ale błagam. Jak ktoś w wieku kilkunastu lat może stwierdzić, że miłość nie istnieje? Powodzenia z oznajmieniem tego rodzicom, którzy przecież się tylko lubią. Pewnie wzięli ślub dla pieniędzy i żeby móc się wzajemnie nienawidzić. Kolejna grupa osób uwielbia się chwalić się swoimi chorobami. Depresja, bo nie mam chłopaka. Anoreksja, bo podobają mi się chude nogi. Schizofrenia, bo mam wymyślonego przyjaciela. Bezsenność, bo chodzę spać o północy. Oczywiście trzeba założyć tumblr'a, który jest zaśmiecony czarno-białymi smutnymi obrazkami. Chciałabym zdradzić pewną tajemnicę. Kiedy ktoś NAPRAWDĘ jest chory, to się z tym nie obnosi na wszystkich możliwych stronach. On się wręcz z tym kryje. I przede wszystkim... leczy się. Internet jest dla ludzi myślących. Szkoda tylko, że nie każdy o tym wie.
Nie lubię rozumieć. Sprawia mi to często problemy, ale inaczej chyba nie potrafię. Przynajmniej w jednej sprawie. Przyjaciele. Mamy kolegów i koleżanki od małego. Bawimy się z nimi, obrażamy się i śmiejemy się. Często więź pozostaje na długie lata. I wtedy zaczynają się komplikacje. Dorastamy, zaczynają się pierwsze problemy i zafascynowanie światem (niekoniecznie słuszne). Chcemy spróbować jak najwięcej. Właśnie ja trafiłam w taką pułapkę. Nie mogę mieć sobie tego za złe, bo wtedy wiedziałam za mało. Dalej nie wiem dużo i szczerze zastanawiam się czy nie odczuwam lęku przed zdobywaniem większego doświadczenia. Jest to nieuniknione i przyswaja kłopoty. Na przestrzeni lat trochę się z siebie śmieję. Naiwna, bezbronna bez ukochanej przyjaciółki. Byłam o Nią cholerycznie zazdrosna i Ją straciłam. Po ok. roku przeprosiłyśmy siebie za wszystkie głupoty. Powiem szczerze, że okres milczenia był dla mnie bardzo ciężki. Nikt mnie nie rozumiał tak jak Ona. Tęskniłam, myślałam, czasem próbowałam rozmawiać. Bezskutecznie. Udało nam się wreszcie zrozumieć nasze błędy i powiedzieć to na głos. W ten sposób od 11 lat mam prawdziwą przyjaciółkę.
Dopiero teraz zaczynam rozumieć, że byłam zbyt ufna. Chyba dopiero w tym roku uświadomiłam sobie kim jest przyjaciel. Może i mam te 15 lat, ale czy to oznacza, że nie mogę mieć problemów? Są inne niż te, które ma osoba mająca 18/34/9 lat, ale przecież każdy ma jakieś komplikacje w życiu. Wydaję mi się, że większość osób doznała czegoś takiego jak kumulacja tego wszystkiego. Mało przyjemne uczucie, ale dopiero wtedy możemy się dowiedzieć kto jest przyjacielem, a kto jego imitacją. Podczas kiedy wpadłam w dół bliskie mi osoby go ominęły. Byłam przybita i siedziałam w tej durnej dziurze kilka tygodni. Załamywałam się coraz bardziej i nie widziałam co się dzieje nade mną. Dopiero potem spojrzałam w górę. Stała tam mała grupka osób, która wyciągała ku mnie ręce. Uderzyłam się wtedy porządnie w głowę. Wtedy to ja zawiniłam. Nie widziałam, że to właśnie na nich mogę zawsze liczyć. Nie widziałam, że to oni próbują przywrócić normalną, wesołą Aśkę. Nie widziałam, że to oni poświęcali mi najwięcej uwagi. Poczułam się jak skończona idiotka. Starałam się im to zrekompensować i chyba mi się udało. Nie mam pretensji do ludzi którzy zostawili mnie w tej trudnej sytuacji. Tak już jest, że ktoś odchodzi, a ktoś przychodzi. Jasne, było mi źle przez jakiś czas, ale się z tym pogodziłam. Osoby, które kiedyś nazywałam 'przyjaciółmi' dużo mnie nauczyły. Za to jestem im wdzięczna. Jednak na mnie liczyć już nie będą mogły. Wybrałam inną drogę i teraz nie jestem w stanie ich zrozumieć. Mój charakter jest TROCHĘ skomplikowany. Dla osób które znają mnie na etapie kolega-koleżanka może się to wydawać bzdurą. Jednak im bardziej się przywiązuję, tym bardziej jestem nieznośna. No chyba, że kogoś nie lubię. Wtedy specjalnie jestem nieprzyjemna. Podziwiam osoby, które ze mną jeszcze wytrzymały. Przyjaciel nie powinien pozwalać się użalać. Powinno nam się od razu od niego oberwać. Mówienie 'Ojeju, biedactwo' nic nie pomoże. Wręcz przeciwnie- podświadomie będzie nas to ciągnąć w dół. Wiecie co jest najgorsze? Że bardzo dużo osób robi to specjalnie. Wtedy zaczyna powstawać toksyczna relacja. Wszechobecna zazdrość, zawiść na każdym kroku i chora rywalizacja. Brzmi źle, ale i tak w to brniemy. Zataczamy błędne koło. Skończenie tego jest dla nas trudne, bo to jednak ktoś ważny. Czy da się z tego wyjść? Tak, ale potrzeba do tego dużo samozaparcia i mentalnej siły. Kiedy już odchodzisz, to nie wracaj. Nie ma sensu cierpieć z tego samego powodu. Lubię poznawać nowych ludzi, ale staram się nie dopuścić ich zbyt blisko mnie. Czasem to problematyczne, ale zdecydowanie częściej wyszło mi to na dobre. Wydaje mi się, że analizowanie ludzi jest dobre. Przynajmniej wtedy wiemy na czym stoimy i czy warto iść dalej. Głupotą jest zaufanie po jednym uśmiechu i paru ładnych słówkach. Moi przyjaciele są dla mnie jak rodzina. Mam wrażenie, że znam ich dużo dłużej niż rzeczywiście. Dziwnie czuję się, że kilka osób zna mnie na wylot. Ufam im i wiem, że robię to słusznie. Co prawda z częścią z nich nie mogę się spotykać za często, bo nie ma takiej możliwości. Wyjazdy, choroby, szkoła, duże odległości i rzeczy, które są mało zależne od nas. Mimo to wiem, że mogę na nich zawsze liczyć. Nie ma słów, którymi mogłabym podziękować za to, że po prostu są. Nie wiem czy jestem dobrą przyjaciółką. Staram się, ale łatwo mnie rozdrażnić, więc praktycznie ciągle jestem z kimś pokłócona. Teraz mogę się pochwalić, że nie mam takiej sytuacji, co jest nie lada wyczynem z mojej strony. Ktoś mi kiedyś powiedział, że przyjaciel, który odszedł, nigdy nim nie był. Jeszcze niedawno zgadzałam się z tym w 100%, ale teraz sama nie wiem. Każdy się zmienia, czasem nie do poznania. I może wtedy to nie jest dziwne i płytkie, że ktoś odchodzi? Przecież to była kompletnie inna osoba. Tyle, że to wciąż jest nie w porządku. Trudno mi powiedzieć. Staram się nie patrzeć w przeszłość, bo to na dłuższą metę mija się z celem. Przyjaźń to największy skarb. Kiedy już ją znajdziemy musimy o nią dbać. Bo chyba nikt nie chciałby zostać odstawiony na drugi plan, prawda?