piątek, 27 maja 2016

#leśny koszmar




***

                             Kawa smakuje dziś wyjątkowo dobrze. Pewnie dlatego, że jestem dziś pierwszą klientką. Druga czy trzecia porcja nie jest już tak pieszczotliwie zaparzana. Szkoda - to by miało potencjał. Przy stoliku obok siedzi starsza elegancka Pani, która popija cappuccino. Co człowiek, to inna kawa. Ja preferuję czarną. Cukier i mleko psują mi smak tego napoju bogów. Ogólnie w kawiarni panują pustki o tej porze. Może to i lepiej. Sam lokal jest trochę zniszczony, ale nadaje mu to niesamowitego klimatu. Wciąż lecą tu przeboje Beatlesów. Siedząc tu praktycznie co poranek, czuję się jak w jakimś amerykańskim serialu. Kim bym była? Hm. Myślę, że bogata wdowa najbardziej do mnie pasuje. Tylko gdzie tłum moich adoratorów, którzy zabijają się o mój majątek? Najwidoczniej mnie dotyczy inny scenariusz. Szkoda. Chętnie złamałabym czyjeś serce lub chociaż odebrała nadzieję na życie bogacza.
                             W gazecie piszą o kolejnym brutalnym pobiciu nieposłusznej żony. Dziwnie czuję się czytając to i równocześnie sącząc spokojnie kawę. Przecież i mnie mogłoby to spotkać, a siedzę tu jak gdyby nigdy nic. Wymówka na dziś: Nie wszystkich da się uratować. W tym przypadku nieposłuszna żona przegrała ten pojedynek. Czy szkoda- nie wiem. Zamyślona podnoszę wzrok. Zaczynam wodzić palcem po składanym stoliku. Dlaczego nie pisze się o pobiciach mężczyzn? Nigdy nie widziałam nagłówka gazety głoszącego "Nieposłuszny mąż został brutalnie pobity przez swoją małżonkę". I gdzie się podziało to cholerne równouprawnienie? Jak nie było tak nie ma.
Przystawiam znów usta do kubka. Cholera. Skończyła się. Zaciskam usta w cienką kreskę. Czy zamówienie kolejnej to dobry pomysł? W końcu mam poważne problemy z sercem. Niech będzie - na coś trzeba umrzeć. Wizja śmierci w tak ładnym miejscu wcale nie jest drastyczna. Lepsze to niż szpital lub co gorsza domowe zacisze - czyli dwa miejsca, których nienawidzę najbardziej. Podobno dom to miejsce, do którego zawsze możemy wrócić. Chyba zostałam bez dachu nad głową.
                             Złożyłam zamówienie. Będę to tłumaczyć faktem, że nie spałam całą noc i potrzebuję kofeiny. Zapaliłabym. Niestety, mam pewne obiekcje przed wypaleniem jedenastego papierosa w ciągu tego krótkiego dnia. Ich ceny idą w górę. Powinnam być bardziej oszczędna. Ewentualnie rzucić palenie. Nie wiem, które z obu rozwiązań jest bardziej absurdalnie niemożliwe. Mus to mus - poczekam do wieczora. Teraz i tak siedzę w kawiarni i nie wypada mi się tak wulgarnie zachowywać. Wykrzywiam twarz w lekkim  grymasie. Muszę chociaż sprawdzić, ile zostało mi papierosów w paczce. Schylam się, żeby podnieść torebkę. Chwilę później czuję pukanie po ramieniu. Czy ci ludzie nie mają jakiegokolwiek szacunku do klienta? Poirytowana unoszę głowę. Chcę już rzucić jakąś kąśliwą uwagę, ale głos staje mi w gardle. Poczułam paraliż, który pochłonął każdy kawałek mojego ciała. Chciałam uciec. Jednak siedziałam i patrzyłam się tępo w te bardzo ciemne oczy.
                             - Matko, czego tu szukasz?
                             Ten koszmar trwa już parę dobrych lat. Chodzi za mną. Śledzi. Dowiaduje się od wszystkich możliwych osób o moim aktualnym pobycie, opcjonalnie o miejscach, które oblegam na chwilę obecną. Wydzwania, choć średnio raz na miesiąc zmieniam numer. Nachodzi mnie w wynajmowanych mieszkaniach. Nawet wysyła cholerne listy mimo, że mieszkamy w tym samym mieście. Mam tego dość.
                             - Chcę porozmawiać - powiedziała cicho, siadając na krześle przede mną.
                             Tak. Ona zawsze chcę ze mną konwersować. To już nie jest nawet śmieszne. Ta kobieta jest żałosna. Męczy mnie ciągłe jej spławianie. Ile można?
                             - Ja niekoniecznie - odburknęłam.
                             Już otwierała usta, jednak przyszła moja kawa. Pani z uśmiechem postawiła ją przede mną, ukradkiem rzucając okiem na moją matkę. Nie powiedziała nic, szybko się ulotniła.
                             - Daj mi szansę. Ostatnią. Dobrze wiesz, że żałuję. Zrobiłabym wszystko żeby to odkręcić. Przysięgam. W końcu jestem twoją matką - wydukała tę samą frazę po raz setny.
                             Nachylam się do niej.
                             - Nigdy nie miałam prawdziwej matki - odpowiedziałam sto pierwszy raz.
                             Coś jeszcze mówiła. Nie słuchałam. Wstałam, zostawiając ją i moją ledwo zaczętą kawę. Pobiegłam do drzwi, szybko zamykając je za sobą. Miałam łzy w oczach. Łzy złości. Od sześciu lat cicho się modlę, żeby umarła. Ona lub ja, żeby stało się cokolwiek, co ukróci moje katusze. Mogłabym wyjechać z miasta. Gdybym tylko miała te cholerne pieniądze. Pracuję tak długo pięć razy w tygodniu. I co z tego mam? Praktycznie nic niewarte zarobki. Za mało na cokolwiek. Sama już nie wiem, gdzie mam przed nią uciekać. Ona jest jak zły koszmar, który męczy mnie co noc. Zaczynam biec przed siebie. Mam wrażenie, że wszystkie emocje napędzają mnie do tego szaleńczego maratonu. Ludzie się patrzą. Pewnie widzą wariatkę w przydużym płaszczu i psychopatyczną nienawiścią w oczach. Pewnie ciekawy widok. Nie zwalniając tempa, minęłam dziesiątki ludzi, niektórych staranowałam. Nic się teraz nie liczy. Boli mnie fakt, że tak jest za każdym razem, gdy spotkam ją, moją umowną matkę. Za każdym razem wybucham coraz bardziej. Wszystko się we mnie kotłuje z podwojoną siłą. Zwalniam. Jest mój upragniony las. Nic mnie tak nie uspokaja jak świeże powietrze i ćwierkanie niewidzialnych ptaków. Zadyszana siadam na jakimś kamieniu. Moje postanowienie o ograniczeniu papierosów coś strzeliło. Wyciągam paczkę czerwonych Marlboro. Odpalam. Świat chyba trochę zwolnił. Piękne mam uzależnienie, naprawdę. Dlaczego coś, co mnie zabija, jednocześnie koi me zszargane nerwy? To chore.
                             Zaciągam się. Wszystko mogłoby być inaczej. Wypuszczam dym nosem. Spuszczam głowę z zażenowania. Zawsze, kiedy o tym myślę, czuję niewyobrażalny wstyd, chociaż wiem, że nic nie zrobiłam. Po prostu byłam. Albo urodziłam się złej osobie. Nie wiem. Żałuję, że moje dzieciństwo w większości składało się z krzyków, grożenia i alkoholizmu. Nie zawsze tak było, naprawdę. Był okres, gdy byłam uśmiechniętą Asią z lizakiem w ręce. Matka może nie interesowała się mną specjalnie, ale miała dużo pieniędzy, więc kupowała mi wszystko, czego tylko sobie zażyczyłam. Będąc małym brzdącem, czułam się niesamowicie osamotniona. Potem jednak modliłam się do Boga, żeby znowu nie zwracała na mnie uwagi. Wszystko zaczęło się zmieniać, gdy znalazła sobie nową miłość. Pamiętam go doskonale. Miał przenikliwie niebieskie oczy, blond włosy i usta zaciśnięte zwykle w cienką kreskę. Nigdy nie krzyczał, co mnie przerażało ze względu na fakt, że matka zawsze mówiła podniesionym głosem. Moja rodzicielka ciągle wokół niego skakała i traktowała jak jakieś bóstwo. Odczuwam cholerną zazdrość, że w tak krótkim okresie okazywała mu więcej uczuć niż mi przez całe życie. Brakowało mi rodzica. Ojciec zostawił nas, kiedy miałam niecały rok. Nigdy go nawet nie widziałam. Matka wciąż powtarzała, że ten dziwny facet to mój nowy tatuś. Jakoś trudno było mi w to uwierzyć. Oboje bardziej zajmowali się sobą niż mną. To było chore. Niby pojawiła się nowa osoba w moim życiu, a ja czułam się jeszcze bardziej niewidzialna niż wcześniej. Jednak nic nie mówiłam. Bo w sumie... co mógł powiedzieć ośmioletni gówniarz? Niewiele. Nikt nie traktuje dzieci poważnie, a już na pewno ich nie słucha. Całymi dniami siedziałam pod blokiem z jakimiś zabawkami. Czasami któryś z dzieciaków się dosiadał i bawiliśmy się razem. To było całkiem miłe przez chwilę poczuć, jak to jest mieć kogokolwiek. Niestety, moich towarzyszy wołali dosyć wcześnie ich rodzice. Narzekali, a ja siedziałam, prawie zalewając się łzami z zazdrości. Ile ja bym wtedy dała, żeby ktokolwiek zawołał mnie do tego przysłowiowego domu. Nikt mi nigdy nie kazał wrócić. Nie rozumiałam tego. Dlaczego niektórzy na start mają tak piękne dzieciństwo, a ja nie mam go w ogóle? Czułam się niesamowicie pokarana.
                             Ktoś mi wreszcie poświęcił uwagę. Nawet zbyt wiele. I to była najmniej pożądana osoba. Grudzień. Miałam dwanaście lat i wracałam z klasowych Mikołajek. Nie było zbyt wiele śniegu. Było szaro i ponuro. W dłoni trzymałam przytulankę, którą dostałam od koleżanki. Bardzo mi się podobała. Układałam w głowie kwestie, którą powiem mamie. Chciałam się pochwalić. Doszłam do mojej klatki. Szybko wpisałam kod i zaczęłam się wspinać na drugie piętro. Wchodząc do mieszkania, zalała mnie fala gorąca. Przy stole w kuchni siedział mój ojczym. Spytałam, gdzie jest matka. Nie odpowiedział. Długo się wpatrywał w moją twarz, po czym odwrócił wzrok. Pewnie znów jest pijany. Westchnęłam i poszłam do pokoju. Rzuciłam się na łóżko i przycisnęłam do siebie misia. Zamknęłam oczy i zaczęłam nucić jakąś piosenkę, którą usłyszałam wracając do domu. Słyszę pukanie do drzwi, a następnie skrzypienie otwieranych drzwi. Zerwałam się. Ojczym wszedł i usiadł koło mnie. W ręku miałam ładnie zapakowaną paczuszkę.
                             - To prezent dla ciebie, mam nadzieję, że ci się spodoba - powiedział z bladym uśmiechem, kładąc mi ją na nogach.
                             Dlaczego to zrobił? Spojrzałam się na niego podejrzliwie. Jednak bez słowa zaczęłam ją rozpakowywać. W środku była srebrna bransoletka.
                             - Dziękuję, jest śliczna - nieśmiało bąknęłam.
                             Nie kłamałam. Naprawdę mi się podobała. Jednak on dalej patrzył się na mnie jakby na coś czekał. Spojrzał to na mój prezent, to na mnie. Kiedy ją nałożyłam odwrócił wzrok i znowu się uśmiechnął. Czułam się cholernie dziwnie. Ale nic nie mówiłam. Oboje patrzyliśmy się w jakiś martwy punkt przed nami.
                             - Wiem, że mnie nie lubisz - zaczął.- Wcale się nie dziwię. Uwierz, że wielokrotnie rozmawiałem z twoją matką, żeby starała się poprawić sytuację między wami. Sam chciałem od samego początku nawiązać z tobą jakąś relacje, ale chyba miałaś mnie za intruza. Teraz staram się zrobić coś, żebym stał się kimś ważnym. Pozwolisz mi?
                             Zamurowało mnie. O co mu chodzi? Dlaczego tak nagle chce się bawić w dobrego ojca? Spojrzałam mu w oczy. Nie żartował. I chyba wtedy popełniłam największy błąd w swoim życiu.
                             - Pozwalam - uśmiechnęłam się.
                             Wyszczerzył zęby i przytulił się do mnie. Nigdy nie byłam z nikim tak blisko. Odczułam swoisty dyskomfort, ale odwzajemniłam uścisk. Jeszcze chwilę rozmawialiśmy o mało istotnych rzeczach. Potem znowu wrócił do kuchni. Nie miałam pojęcia, że ten dzień zadecydował o tym, kim jestem teraz.
                             Kolejne dwa miesiące były dla mnie szczęśliwe. Pod wpływem zainteresowania ojczyma moja matka dowiedziała się o moim istnieniu. Spędzaliśmy wszyscy razem czas. Chodziliśmy na spacery, razem gotowaliśmy, graliśmy w karty. Czułam, jakbym zaczęła wszystko powoli odzyskiwać. Te wszystkie stracone dni. Miałam wrażenie, że los postanowił się do mnie uśmiechnąć. Dostałam coś, czego pragnęłam przez całe moje życie. Rodziców. To był dla mnie sen, z którego nigdy nie chciałam się wybudzić. Skończyły się wieczne ucieczki z domu na ławkę przed blokiem. Skończył się ciągły płacz w kącie pokoju. Skończyły się modlitwy do Boga. Mój ojczym okazywał mi ogromne wsparcie i pomoc. Siedział ze mną wieczorami, pomagając w lekcjach. Często przynosił mi ładne kamyki albo kartki z mądrymi sentencjami. Odkładałam to wszystko do ozdobnego pudełka. Kiedy miałam gorszy dzień, namiętnie przeglądałam te drobne prezenty. Jakoś dodawało mi to otuchy. Co do matki. Widziałam, że się stara. Jednak robiła to cholernie sztucznie. Nie biło od niej takie ciepło i czysta intencja. Wydaje mi się, że po prostu nie była gotowa żeby zostać matką. Znała mnie już dwanaście lat, ale chyba wciąż byłam dla niej obcym człowiekiem. Jednak widziałam, że próbuje jak może. Doceniałam to.
                             Nastały moje trzynaście urodziny. Wstałam rano. Ojczym przygotował mi moje ulubione śniadanie. Szybko je zjadłam i podziękowałam, a po chwili biegłam już do szkoły. Tam cała klasa zaśpiewała mi sto lat i składała przez cały dzień życzenia. Od mojej koleżanki z ławki dostałam nawet prezent. Nasze zdjęcie oprawione w ramkę i książkę. Bardzo się ucieszyłam. Odprowadziła mnie do domu i zaprosiła do kina na następny dzień. Oczywiście się zgodziłam. Wbiegłam do domu. Tak jak dwa miesiące temu. Ojczym siedział w kuchni, a matki jeszcze nie było. Jednak tym razem usiadłam z nim przy stole. Uśmiechnął się. Po chwili postawił przede mną dość duży karton zapakowany w ozdobny papier. Od razy zabrałam się do otwierania. Album. Było tam pełno zdjęć naszej rodziny. Rzuciłam się mu się na szyję. To był najpiękniejszy prezent jaki kiedykolwiek dostałam. Niespodziewanie poczułam przeszywający ból w plecach. Odepchnął mnie z taką siłą, że wpadłam na ścianę obok. Spojrzałam na niego z przerażeniem. On tylko wykrzywił usta w grymasie. Kazał mi się nie ruszać z miejsca, po czym sam wyszedł z kuchni. Nawet gdybym chciała się ruszyć z miejsca, nie byłabym w stanie. Byłam cholernie sparaliżowana strachem i szokiem. Nie miałam nawet za dużo czasu, bo chwilę później wrócił. Kazał mi iść do swojego pokoju. Tak też zrobiłam. Cały czas był z tyłu. Kiedy znalazłam się już w pomieszczeniu, zamknął drzwi na klucz. Spojrzałam mu w oczy. Co to za głupia gra? Dlaczego on robi to wszystko? Czy to jakaś mało zabawna niespodzianka? Z wyrazu jego twarzy na pewno to nie wynikało. Powoli zaczął się do mnie zbliżać. Z każdym jego krokiem do przodu ja robiłam krok w tył. W pewnym momencie zabrakło mi przestrzeni i poczułam pręty łóżka wbijające się w moje plecy. Dzielił nas może centymetr. On popchnął mnie na łóżko. Upadłam i zaczęłam krzyczeć najgłośniej jak potrafiłam. Uderzył mnie w twarz. Raz. Drugi. Trzeci. Za każdym razem coraz mocniej. Spojrzałam na niego ze łzami w oczach. Jego wzrok był tak cholernie bezduszny. Już nie krzyczałam. Już się nie broniłam. Pół godziny później leżałam goła skulona na łóżku. Płakałam tak rozpaczliwie, ale nie wydałam z siebie ani jednego dźwięku. Czułam, że całe moje wyobrażenie świata legło w gruzach. Chciałam zniknąć. Nie istnieć. Po prostu nie mieć świadomości tego, co się właśnie stało. Po jakichś dwóch godzinach, cała się trzęsąc, wstałam z łóżka, złapałam jakieś ubrania, które leżały na krześle i chwiejnym krokiem udałam się do łazienki. Cicho otworzyłam drzwi - tak, żeby on tego nie usłyszał. Weszłam pod prysznic. Dokładnie szorowałam każdy fragment ciała, żeby zmyć z siebie jego dotyk. Nawet po tym zabiegu czułam jego cholerny smród. Potem pragnęłam wyjść z domu, ale poczułam niesamowitą niemoc. Po prostu doczołgałam się do swojego pokoju i zamknęłam na klucz. Początkowo chciałam położyć się na łóżku, ale patrząc na nie automatycznie zaczynałam ryczeć. Wyciągnęłam z szafy jakiś koc i rzuciłam go na podłogę. Skuliłam się pod nim i próbowałam zasnąć, Nie mogłam. Miałam wrażenie, że on wciąż był obok. Znowu czułam jak mnie dotyka. Jak mnie uderza. Raz. Drugi. Trzeci.
                             Ale to nie był koniec. Przychodził jeszcze przez cholerne trzy lata. Nie krzyczałam, nie broniłam się, nie robiłam kompletnie nic. Modliłam się do Boga, żeby przestał, żeby odszedł. Moja wiara była coraz bardziej wątpliwa. Umierałam. Spędzałam całe dni, gapiąc się w sufit. Bałam się wyjść. Bałam się swojego cienia. Bałam się wszystkiego, co mnie otaczało. Robiłam wszystko, żeby nie myśleć. Już nie żyłam, po prostu marnie wegetowałam. Z każdym dniem moje ciało pokrywało się większa ilością cięć. Głębszych, płytszych. Nie jadłam, bo musiałam wtedy spędzać z nim czas w jednym pomieszczeniu. W nocy cicho się wymykałam po parę kromek chleba. Wszystko zaczęło wyglądać jak desperacka walka o przetrwanie. I może rzeczywiście tak było. Wyglądałam jak wrak człowieka. Lub przynajmniej mi się tak wydawało. Nie wiem jak mogłabym określić mój stan. Tragiczny to zbyt słabe słowo. Najbardziej chyba bolało mnie chodzenie do szkoły. Nagle słyszałam wszystkie dźwięki z dziesięciokrotnym natężeniem. Jakikolwiek dotyk sprawiał mi niesamowity ból. Widziałam tylko ludzi, którzy chcą mnie skrzywdzić. Nie wiedziałam, co mam robić. Przez dłuższy czas milczałam, nie powiedziałam o tym wszystkim komukolwiek. Nie byłam w stanie i chyba nie miałam tyle siły, żeby to zrobić. Jednak pewnego dnia odważyłam się. Poszłam do matki. Powiedziałam o wszystkim, zaczęłam płakać. Co usłyszałam? Że pierdolę głupoty. Uderzyła mnie. Raz. Drugi. Trzeci. Właściwie tak dokładniej to pamiętam tyle z tego co się działo przez te trzy lata. Wydaje mi się, że mój umysł chciał mi oszczędzić tych tragicznych wspomnień. Wiem tylko, że matka powiedziała mu o tej rozmowie. Ukarał mnie. Nie pamiętam jak. Nie pamiętam kiedy. Nie pamiętam ile razy. Wiem, że ukarał i nie miałam potem odwagi kogokolwiek powiadomić. Żyłam w dalszym ciągu zmuszana do tych okropnych rzeczy. Nie pamiętam nic więcej. Nie pamiętam....
                             W pewnym momencie jakbym się obudziła. Jak przez mgłę. Znów to robił. Skrępował mi ręce. Skrzypienie drzwi. Okrzyk. Upadek. Płacz. Matka. Wszystko działo się tak szybko. Znowu straciłam panowanie nad sobą. Nie pamiętam.W pewnym momencie po prostu leżałam z podciętymi nadgarstkami na zimnej posadce. Patrzyłam jak krew powoli ze mnie wypływa. Uśmiechnęłam się. Potem znowu ciemność. Jestem w szpitalu.
                             Ojczym wylądował w więzieniu. Dostałam skierowanie do psychiatry oraz zlecenie opuszczenia miasta wraz z matką. Miałyśmy "zacząć nowe życie". Dom był ładny. Przez cały czas, jak tam mieszkałam, pachniało nowością. Właściwie to nigdy stamtąd nie wychodziłam. Miałam nauczanie indywidualne, nauczyciele sami do nas przychodzili. Niestety, średnio byłam zdolna do nauki. Czułam się... martwo? Mój dzień polegał na śnie i gapieniu się w ścianę. Wielokrotnie chciałam sobie coś zrobić, ale nie miałam nawet czym. Matka wyrzuciła wszystkie ostre i szklane przedmioty i zastąpiła je plastikiem. Mogłam tylko bezsilnie walić pięściami w ścianę, co robiłam wyjątkowo często. Wszystko jakoś leciało. Bez wyrazu. Bez koloru. Bez czegokolwiek. Po prostu istniałam, nic poza tym. Chciałabym czasem powiedzieć co się wtedy działo, ale chyba nawet bym nie miała o czym. Matka ze mną nie zamieniła od tamtego czasu słowa. Aż do moich osiemnastych urodzin. Dała mi kartę kredytową i powiedziała, że mam się wyprowadzić w ciągu miesiąca. Naprawdę. Przez cholerne dwa lata nie wyszłam z domu, a teraz miałam samodzielnie zacząć życie. I chyba nie muszę mówić, co postanowiłam.
                             Pierwsze kroki skierowałam do spożywczego na rogu. Kupiłam najmocniejszy alkohol jaki mieli. Udałam się do lasu. Usiadłam. Wyjęłam z kieszeni opakowanie leków nasennych. Wysypałam całą zawartość na trzęsącą się rękę. Przybliżyłam dłoń do ust. I wtedy coś we mnie pękło. Zaczęłam płakać, upuszczając tym samym leki na ziemię. Ja nigdy nie chciałam umierać. Ja chciałam zacząć żyć, ale wciąż ktoś mnie ograniczał. Uświadomiłam sobie, że teraz jest ta chwila, że mam szansę.
                             Zaczęłam wynajmować jakieś mieszkanie. Podjęłam się pracy. Próbowałam kontrolować swoje ataki paniki i skończyć z moimi działaniami autodestrukcyjnymi. Nie było łatwo. Właściwie to nie wychodziło mi to przez ponad rok. I chyba w tym czasie dopiero zdałam sobie sprawę z tego, że mam depresję. Wcześniej wiedziałam, że jest ze mną źle, ale nie sądziłam, że aż tak. Uważałam, że jakakolwiek choroba sprawi, że będę ułomna. Jednak w momencie, kiedy stwierdziłam, że muszę się leczyć, osiągnęłam połowę sukcesu. Przestałam wymagać cudów od lekarza i pozwoliłam sobie na prawdę pomóc. Od tamtego czasu moje życie zaczęło jakoś nabierać barw. Czułam się sama ze sobą lepiej. Normalnie jadłam. Zaczęłam się uśmiechać, czego nie robiłam od moich trzynastych urodzin. Zdałam maturę. Sama nie wiem jak, zważając jeszcze na moje dobre wyniki. Rzuciłam moją dotychczasową pracę i wieku dwudziestu lat poszłam na studia. Wróciłam do miasta i zaczęłam pracę w szpitalu. Czułam się spełniona. Fakt- czasami miałam cięższe okresy, załamania nerwowe, ale dawałam radę. Wygrałam sama ze sobą.
                             Teraz jestem tu. W tym samym lesie, w którym chciałam się zabić. Mam trzydzieści dwa lata. Moja matka próbuje teraz wszystko naprawić. Przeprasza mnie średnio dziesięć razy w miesiącu. Czy kiedyś jej wybaczę? Nie. Przez nią nie miałam szansy na dzieciństwo. Teraz jest za późno, żeby to zmienić. Mówię na nią "matka" z czystej formalności. Bo żeby być rodzicem, trzeba zrobić coś więcej niż urodzić lub spłodzić dzieciaka. Odkładam od roku pieniądze na wykupienie domu w małej miejscowości pod Warszawą. Tak bardzo się cieszę, że wtedy już nigdy jej nie zobaczę.
                             Skończyłam swój wewnętrzny monolog i rzuciłam ostatniego papierosa na ziemię. Wstałam. Teraz moim jedynym problemem jest to, że dopóki się nie wyprowadzę, będę musiała prowadzić sama ze sobą takie rozmowy. Jeszcze kilka miesięcy. Przyjdę wtedy do niej i powiem "Żegnaj matko". Odczekam trzy sekundy i odejdę. To będzie najpiękniejszy dzień mojego życia.





               
                           

                       
                           
                           



1 komentarz:

  1. Niesamowite, życzę weny aby kolejna część prędko się pojawiła

    OdpowiedzUsuń