poniedziałek, 23 maja 2016

#upita depresja

Cześć.
Chyba wracam do pisania bloga. Przynajmniej się postaram. W międzyczasie napisałam sporo tekstów, więc chciałabym się nimi tutaj podzielić.
Z góry dziękuję za przeczytanie!



***

                                  Godzina 2.23. Siedzę na drzewie w ogrodzie mojego sąsiada. Zaprosił mnie do siebie, gwarantując świetną zabawę i dużo alkoholu. To drugie zdecydowanie zostało spełnione, bo słyszałam dzikie krzyki, które miały chyba imitować radosny śpiew. W sumie to nie wiem czy to jego głos, czy może kogoś z tej magicznej szesnastki, która postanowiła zostać przy ognisku. Nie lubię tych ludzi. Jednak chyba lepiej zachować pozory względnej normalności. Wychodzenie z domu, rozmowy z innymi i przede wszystkim zatajanie pogardy do świata to fundament mojego życia. To chyba jedyna solidna rzecz, którą (nie)mogę się pochwalić. Chciałabym, żeby było inaczej. Żebym umiała teraz siedzieć z grubą Anną i debatować o tym jakie jej dzieci są piękne. Albo stuknąć się piwem z płaczliwym Krzysztofem i słuchać opowieści o jego (kolejnej) miłości życia. Nawet wizja bezsensownego wpatrywania się w tą bezimienną parę, która właśnie prawdopodobnie zjada sobie twarze, wydaje się względnie atrakcyjna. Ale nie. Ja muszę grać tą silną, niezależną kobietę. Moja głupa i zawistna duma nie pozwalają mi zmienić postawy. Co prawda jestem obdarzona niesamowitym intelektem i zjawiskową urodą, ale przecież nie siądę przed lustrem i nie zacznę się komplementować. A od jakiegoś czasu mam niesamowitą ochotę powiedzieć komuś coś miłego. Jakże mi przykro, że nikt na to nie zasłużył. Czy jestem zarozumiała? Skądże. Po prostu samotna. Jedynym wiernym i godnym uwagi towarzyszem jest moje alter ego, które z każdym dniem coraz bardziej mnie pochłania. Mam wrażenie, że staje się ono fizyczną osobą, która się ze mnie naśmiewa. Równocześnie to chyba moja jedyna nadzieja na sukces. Ktoś powiedział, że jeżeli w coś mocno wierzymy, to stanie się to prawdą. Co za bzdury. Prawdopodobnie ten miły osobnik wypił tyle samo co Kowalski, który obecnie odprawia jakiś szalony taniec przed uczestnikami tej intelektualnej imprezy.
                                  Godzina 2.47. Absurdalne byłoby stwierdzenie, że nie jestem pijana. To jest już ta cholerna granica, że nie wiem czy jestem szczęśliwa, czy jednak pochłaniają mnie nastroje dekadenckie. Normalnie czuję drażniącą obojętność. Zawsze myślałam o tym, że będzie, co będzie. A teraz? Chcę działać. Chcę zmian. Chcę być godnym obywatelem tego jakże niemalowniczego miasta. Dziecinne zachcianki czy może podświadome marzenie wypierane przez umysł? Nie wiem. Powiedziałabym, że zaraz oszaleję, ale chyba nawet na to nie mam siły. W tle słyszę odgłos wymiotów. Czuję zażenowanie. Jesteśmy dorosłymi ludźmi, a zniżamy się do poziomu niemowlaka, któremu się odbije. Czy w pewnym momencie naszego rozwoju tak naprawdę cofamy się? Uczymy się pięknie mówić, prosto chodzić, wypełniać zaświadczenia, gotować, oszczędzać i wyrabiać odpowiednią reputację. Ale nie czynimy najważniejszego - myślenia. Mnie też się to tyczy. Umysł otwiera mi się dopiero po alkoholu albo hiszpańskich telenowelach. Chcę płakać. Trafia mnie prosto w serce bezsens mojej egzystencji. Po co żyję? Żeby siedzieć na tym cholernym drzewie i machać nogami z nadzieją, że może odlecę? Ktoś idzie. Patrzę w dół. To Mariusz chwiejnym krokiem i groźną miną zaczyna taranować drzewo, na którym siedzę. Chwilę później zwija się w kłębek i zaczyna jęczeć. 1:0 dla drzewa. Mam niesamowitą ochotę wytarmosić tego dorodnego homo sapiens za uszy. Albo wypatroszyć. Ciężko wzdycham. To jednak nastroje dekadenckie, ogólna wesołość minęła zdecydowanie za szybko. 
                                  Godzina 3.04. Mariusz się zreflektował i zmienił miejsce wypoczynku. Uznał za atrakcyjną taczkę stojącą niedaleko mojego drzewa. Wygląda rozkosznie. Głosy od strony ogniska stopniowo cichną, czasem tylko słychać senny, alkoholowy bełkot. Odwracam się po raz kolejny w ich stronę. Większość opiera się o siebie wzajemnie i śpi. Przygryzam wargę. Za czasów liceum takie imprezy były dla mnie czymś niesamowitym. Bywałam na nich raz na kilka miesięcy, bo trudno było przegonić jakichkolwiek rodziców na noc z domu. A teraz? Uczestniczę w tych spotkaniach towarzyskich co tydzień. Za każdym razem obiecuję sobie, że następnym razem odmówię. I tego nie robię. To nie jest spowodowane moją kulturą, lecz głupim przeświadczeniem, że wtedy czuję się może trochę mniej samotna. Nieprawda. Najbardziej opuszczona czuję się wśród tych ludzi. Najgorzej jest być koło kogoś i nie móc powiedzieć ani słowa. Chciałabym mieć osobę, z którą mogę porozmawiać. Chociaż jedną. Pragnę dowiedzieć się co tak naprawdę jest ze mną nie tak. Czuję jak pojedyncza łza niepewnie błąka się po moim policzku. Dlaczego ryczysz głupia? To nic nie zmieni. Wciąż jesteś tu, będziesz za godzinę i za 10 lat. Jak się z tym czujesz?
                                  Godzina 3.57. Kręci mi się w głowie. Jest cicho. Ognisko już dawno zgasło. Pragnę wrócić do domu lub chociaż zasnąć na tym drzewie. Nie jestem w stanie. Nie chcę. Próbuję skupić wzrok na niebie. Już dawno nie widziałam tylu gwiazd. Niektórzy mówią, że należą do ludzi. Każdy posiada jedną. Wraz ze śmiercią gaśnie, a narodzinami - zapala. Nie wierzę w to.  Chciałabym się nimi zachwycić, ale to nie ma sensu. To tylko małe obiekty na niebie. Podobno jest tyle pięknych rzeczy w zasięgu mojego wzorku. Kwitnąca wiśnia, las niedaleko domu, kocięta śpiące na trasie. Nie potrafię. Nie potrafię ujrzeć tej wyjątkowości w banale. Jaka jest recepta na zachwyt zachodem słońca? Albo śpiewem ptaków w parku. To wszystko jest takie bez wyrazu. Drażni mnie ten rutynowy obraz. Chcę poczuć się wolna. Mam dość tego skrępowanego myślenia, ograniczonego wzroku i niewypowiedzianych słów. Jak zrzucić te łańcuchy? Gdzie jest ta cholerna pomoc? Spoglądam w dół. Zejdę. Może przypłacę życiem, a może to odmieni moją egzystencje. Skaczę. Ziemia zdecydowanie nie zapewniła mi miękkiego lądowania. Chyba bez większych urazów. Wydaje mi się, że spadając, również opadł mój duch walki. Nie mam ochoty się stąd ruszać. I chyba tego nie zrobię.
                                  Godzina 4.29. Wyję jak głupia. Jest mi tak źle. Chowam twarz w dłoniach. Nawet, gdy zamykam oczy, widzę te wszystkie twarze, które przewijały się w moim życiu. Słyszę te wstrętne słowa. Czuję te chłodne dłonie zaciskające się na moim ramieniu. Wszystkie uczucia spadły na mnie w jednym momencie. Moja obojętność jakby wyparowała. Teraz każda myśl rani mnie coraz bardziej. Tak bardzo się boję. Nie wiem kto mnie atakuje. Wiem, że mówi mi do ucha jak beznadziejna jestem. Niepotrzebna. Bezwartościowa. Pusta. Chcę krzyczeć. Głos jakby zamarł mi w gardle. Wydobywa się ze mnie tylko przepełniony łzami jęk. To boli. To tak cholernie boli. Boże, dlaczego mi to robisz? Czy wciąż nie jestem dostatecznie dobrym człowiekiem? Ta kara trwa już tyle długich lat. Błagam. Albo pozwól im odejść, albo mnie zabij. Chcę tylko tego. Wysłuchaj mnie. Ten jeden raz. Modlę się do Ciebie tak szczerze. Proszę, wysłuchaj mnie. Świat wiruje. Słyszę głośny pisk. Ciemność.

*** 

                                  Godzina 7.28. Nie wierzę. Znów upiłam się u sąsiada.




1 komentarz:

  1. Podoba mi się. Nie można tu chyba dawać łapek w górę, ale masz ode mnie nocną pocieszną kaczuszkę.

    OdpowiedzUsuń